Pierwszy one shot z tymi postaciami, mam nadzieje, że jakoś to wyszło x___X
Proszę nie bić za błędy...
Tekst jest z lekka dłuższy, a często trudno odhaczyć niektóre pomyłki.
Z góry dzięki!
Lekki powiew poruszył moją grzywka. Ciepły i słoneczny
dzień, w samym środku miasta.
Nie wyobrażalna cisza skomponowała z pojedynczymi, zapewne
śpieszącymi się do codziennych obowiązków ludzi. Aż nie chce się wierzyć, że ta na pozór spokojna dzielnica,
jest idealnym otoczeniem dla gangów i mniejszych rzezimieszków.
Otoczona niebezpieczną
odpowiedzialnością, tych, co usiłują nią rządzić. Paskudna sprawa.
Jednak dziś było inaczej.
Świat zdawał się nie wprawiać ludzi w zakłopotanie a spokój
bijący od pojedynczych jednostek tylko odzwierciedlał te przypuszczenie.
- Coś ty dziś taki spokojny?- Osoba idąca obok spojrzała na
mnie spod przymrużonych powiek.- Doktorek zlecił ci jakieś silniejsze ziółka?
- Po prostu nie mam powodów do złości.- Nie skłamałem, bo tak
właśnie było. Dłużnicy, którzy na co dzień doprowadzali mnie do nerwicy,
zdawali się być zaskakująco potulni, a mało tego! Nie prowokowali mnie, choć powodem
mógłby być ten ostatni incydent.
Nie istotne, ważne, że kase oddali.
- Zaskakujesz.- Towarzysz podsumował moją nieuchronną postawę,
zapewne uważając tą chwilę, jako coś nieprawdopodobnego.
- Zdarza się.- Patrzyłem tuż przed siebie, co jakiś czas
łapiąc zaniepokojone spojrzenie przechodniów, zapewne obawiających się mojej
nerwowej natury. Byłem znany w tym mieście przez kilka bardzo oryginalnych
wybryków.
- Jeszcze trochę i zostaniesz następną, miejską legendą.-
Żart żartem, ale to wcale nie głupie. W końcu nie zawsze zdarza się spotkać
gościa w stroju barmana rzucającego wokół automatami i wszystkim, co może wyrządzić
potencjalną krzywdę. Może powinienem czuć się wyróżniony, a przez policje
szczególnie.
- Ech…też masz wrażenie, że wszystko, co irytujące, nagle się
ulotniło?- W moich tęczówkach zaiskrzyły iskry płomieni, wydobywających się z
podręcznej zapalniczki. Przymknąłem powieki rozkoszując się kojącym dymem
zapalonego wcześniej tytoniu.
- Tak.
Doszedłem do wniosku, że dziś już nic nie jest w stanie
zniszczyć mojego samopoczucia.
To właśnie te słowa, zgubiły mnie najbardziej…
- Shizuś!-. Stanąłem jak wryty słysząc za plecami znajomy,
jadowity głos przepełniony chorym śmiechem. Mój spokój szlak trafił.
Zacisnąłem
powieki, przegryzając końcówkę żarzącego się papierosa. Ta mała parszywa
pokraka doprowadzała mnie do jasnej cholery, a teraz…. Właśnie teraz, stoi za
mną, w przeciągu sekundy wywracając całe szczęście do góry nogami.
- No weź, przywitałbyś się… Chociaż „cześć” jakieś, Shizuś…
- Zabije.- Syknałem przez zaciśnięte zęby.
- Może być.- Pokraka roześmiała się melodyjnie.- Ale wiesz,
że to z lekka niekulturalne. Ojej Shizuś… Musisz zmienić nastawienie, bo ludzie
Cię nie polubią.
Odwróciłem się powoli, odbijając światło pobliskiej latarni
od zsuwających się z nosa szkieł.
Mała cholera, ubrana jak zwykle, siedziała kilka metrów
dalej na drewnianej ławce, machając łapami na prawo i lewo. Ciemne kosmyki
wesoło kołysały się po jego czole, a na mordzie świecił ten sam głupi banan. Nie
nawiedzę bananów… A tego kilka metrów dalej w szczególności.
- Miałem dziś całkiem dobry dzień.- Pod wpływem impulsu chwyciłem za znak
przejścia dla pieszych.- Dopóty nie spotkałem pewnego małego karła.
- A ty znowu!- Przewrócił teatralnie oczami, rozkładając się wygodnie
na tej biednej ławce…
- Czego chcesz?- Z rezygnacją opuściłem znak.
Skoro już go
spotkałem, Mozę mądrzejszym wyjściem jest pominięcie rękoczynów. Heh, gdyby nie
mój dobry nastrój, który i tak pizdnął gdzieś w kosmos, zapewne nie zastanawiałbym
się nad ozdobieniem mu szczęki paroma ubytkami pod postacią wybitych zębów.
- Towarzystwa.- Błysnął rządkiem białych zębów, śmiejąc się
niczym małe dziecko z przedszkola, gdy ktoś pochwalił jego bazgroły.
- Heh?!- Załamałem ręce, patrząc się nieco ułomnie w jego
kierunku. I że niby ja mam mu robić za towarzystwo?! Ja?! Ja mu mogę najwyżej znak
„stop” na ryju odbić, a tak to nic poza tym.- Jaja se ze mnie robisz?- Ech,
jednak będą rękoczyny…
- Co tak nerwowo…- Obracał rozbawionym wzrokiem podręczny
nożyk.- Złość piękności szkodzi blondyneczko.
- ….-Zabije gnoja…
- Oj Shizuś, chyba nie chcesz być jeszcze brzydszy niż
jesteś.- Menda zaśmiała się parszywie, a tego było już po prostu za wiele.
- Wow...- Na moje życiowe nieszczęście, rzucony przeze mnie
znak wylądował kilka centymetrów od jego twarzy muskając jedynie niezgrabny
czarny kosmyk.- Musisz byś szybszy Shizuś. Chyba się starzejesz.- Popierdek
niemal dusił się ze śmiechu, przyciągając przerażone spojrzenia ulicznych
przechodniów. Ja również się dusiłem, co było dobrym określeniem dla
przepełniającego mnie wkurwu.
W tamtej chwili zdałem sobie sprawę, że nawet tona tych
pierdolonych ziółek nie pomoże.
- Ja już pójdę.- Tom, o którego istnieniu całkowicie
zapomniałem, najwyraźniej wiedział, co się święci i z tego oto powodu postawił
na jak najszybszą ewakuację.
- IZAAAYAA!- Złapałem zębami wymierzone we mnie ostrzę noża, niemal
kilka sekund temu przecinające zamaszyście powietrze.
Tego było za wiele. Chwyciłem z wściekłością stojący
nieopodal śmietnik, rzucając wprost w małego karła, który zwinnie uskoczył w
bok. Plastikowy obiekt uderzył z hukiem, rozbijając zawartość na wszystkie strony.
W moich oczach zaświecił błysk furii.
- Dorwę cię i zabije!- Czarnowłosy puścił się biegiem,
śmiejąc panicznie, gdy co rusz rzucony w niego obiekt pod postacią jakiegoś biednego
znaku drogowego lub też śmietnika wielkości jego samego rozbijał się gdzieś
nieopodal.
- Musisz się bardziej postarać!
- Zajebie cię na kotletaaa!
Pędem przebiegliśmy przez skrzyżowanie, o mały włos nie
lądując pod kołami samochodu i nie zabijając się o wystający krawężnik. Po drodze
potrącając niemal połowę spotkanych przechodniów i rzucając wszystkim, co
wpadło mi w ręce, skręciliśmy w boczną uliczkę.
Potem następną, następną i następną…
Po jakimś czasie, mała gnida skierowała się na główną ulicę
wbiegając do tego samego parku, sprzed którego wcześniej wybiegliśmy.
- Nie znudziło ci się?! Stań tu a zrobię z tobą porządek!-
Przeczesałem dłonią opadające kosmyki uspokajając szybki oddech. Nie to, że czułem
się zmęczony…
W końcu biegałem za nim zdecydowanie zbyt często!
- Heh? Z tobą nigdy.- Jakby nigdy nic, rzucił się na ławkę, siadając wygodnie na
oparciu,
Skupione tęczówki doprowadzały mnie do szału, choć i tak
urządzając sobie miejski maraton, zdążyłem porządnie ochłonąć.
- Zamknij się…- Wysyczałem przez zaciśnięte zęby.
Podsumowując sytuację, stanowczo nie miałem chęci na dalszy cyrk, a i powoli zmęczenie
dawało mi się we znaki.- Idę do domu, rób co chcesz. Jestem zbyt zmęczony na
twoje wygłupy, kiedy indziej przeciągnę cię po betonie.
- Eee…?
- Nie zrozumiałeś? Wali mi to, idę do domu.
- Jak..? Nie chcesz mnie zabić? (;___;)
- Gratuluje umiejętności dedukcji.- Prychnąłem w jego stronę obojętnie.
Czarnowłosy przez chwilę wpatrywał się we mnie jak w jakąś
pierdoloną wróżkę i boginie płodności, którą co prawda nie byłem i nie
zamierzałem. Banan zniknął, a sam jego posiadacz świecił czymś, co na moje oko
wyglądało jak czarna rozpacz.
Izaya i czarna rozpacz…Tego się nie łączy, a jednak.
- Shizuś…Ale jak?
- Co jak?- Uniosłem jedną brew kładąc władczo ramiona na
biodrach.
- Jak…? Jakim cudem nie chcesz mnie zniszczyć…?
- Srakim. Nie chce mi się, zmęczony jestem, doprowadziłeś
mnie do cholery.
- Nie możesz mnie tak ignorować!- Przez moment patrzyłem się
na niego jak na kosmitę, ale postanowiłem zignorować głupa. To Izaya… Izaya,
największy wszystko wiedzący informator, który potrafi manipulować ludźmi i
obrócić w piekło życie swojego wroga.
Gnida, którą trzeba wytępić. Przykurcz, na którego widok
żyły wychodzą mi na wierzch. Mała cholera, z którą toczę swoją małą wojnę na
śmierć i życie po ulicach miasta.
To, że się błaźni jest raczej ciężką kwestią, ale
niezaprzeczalnie coś chce przez to osiągnąć.
Smutny Izaya, tak sam z siebie, był wystarczającym
kłamstwem.
- Jakoś to wytrzymasz.- Machnąłem lekceważąco ręką, kierując
się w kierunku domu.
Czarna sylwetka powoli zniknęła z mojego pola widzenia.
Idąc kilka metrów dalej spotkałem się z równie denerwującym zjawiskiem,
jakim był deszcz.
- Kurwa…- Nie to, że byłem z cukru, lecz najwyraźniej całe nieszczęście
tego dnia postanowiło rzucić się na mnie w przeciągu jednej chwili. To był
jeden z tych podstawowych powodów.
Poirytowany kopnąłem stojącą zaraz obok tablicę
informacyjną, nic sobie nie robiąc z kąśliwych spojrzeń skierowanych w moją
stronę.
- Sushi! Sushi dobre jest!- Ciemnoskóry Rosjanin reklamujący
bar przystanął obok mnie, podsuwając pod nos ulotkę. W pierwszej chwili,
przeklinając na całe życie nawet go nie zauważyłem.- Zapraszamy na sushi, sushi
dobre.
- Nie dziś, Simon.
- Wspaniały dzień mamy, prawda?
Puściłem tą uwagę mimo uszu. Jakoś nie widziałem nic
cudownego w ulewie i nalocie małego karła.
- A może ciasteczko z wróżbą?- Koszyk z pełną zawartością w
gwałtowny sposób machną mi prosto przed nosem.
Nie wiem, co mnie podkusiło, lecz mimo tego jak bardzo w to
nie wierzyłem, sięgnąłem po jedno z ciasteczek.
Dziś szczęście cię zaskoczy
- Nosz cholera jasnaaa!- Atak szału powrócił ponowie, a w oka
mgnieniu pobliski słupek znalazł się wprost w moim ręku.
Wziąłem mocny zamach, lecz coś gwałtownie przeszyło
powietrze, przez co straciłem równowagę zaliczając bliskie spotkanie z
nawierzchnią.
- Celty?!- Czarna motocyklistka w żółtym, kocim kasku
zatrzymała się przede mną zakładając ręce na piersi niczym mama pouczająca
swoje niegrzeczne dziecko.
Wyciągnęła z kieszeni płaski sprzęt i wystukała szybką
wiadomość:
„A ty znowu..”
- Kiepski dzień.
„Za często masz ten ciężki dzień…
- Trafiłem na Izaye.
„Miasto całe, żadnych ran… Nie wieże Ci.”
- Dałem sobie spokój, nie mam dziś siły na bieganie za nim po
mieście.
Kobieta właśnie miała napisać kolejną wiadomość, lecz jej
szczupła ręka zatrzymała się gwałtownie.
- No co?
„Nie ważne…”
Leniwie podrapałem się po karku, wciąż wbijając wzrok w
lśniący motor.
„Podwieźć cię do domu? Skończyłam już pracę.”
- W porządku.
- Padam na ryj…- Uchyliłem niezgrabnie drzwi, człapiąc do
kuchni.
Otworzyłem lodówkę wyjmując butelkę whisky, tym samym
nalewając szybkim ruchem połowę szklanki.
Wziąłem kilka łyków, kierując się w stronę łazienki w celu
chociażby odrobiny odpoczynku pod gorącym prysznicem.
Rozebrałem się, czując na ciele ciepły strumień wody. Po
chwili, uspokojony i zmęczony wyszedłem z łazienki mając na sobie jedynie
bokserki i powieszony na karku mały biały ręcznik.
W ułamku sekundy do moich uszów doszedł cichy śmiech, mało
tego, cholernie podobny do śmiechu tego kleszcza. Stanąłem jak słup na środku
pokoju, zastanawiając się nad sensem własnych myśli. Że niby Izaya? Ta, jasne,
raczej zwidy…
Odpaliłem z na wpół pustej paczki papierosa kierując się w
stronę sypialni.
- Przez tą gnidę mam już pieprzone zwidy…- Rzuciłem się na
łóżko, czując, że jeszcze chwila i zacznę lizać podłogę.- Cholerny gnój...
- Ej, bądź milszy…
Gdybym w tamtym momencie znajdował się w górach, a w dodatku
w zimę, to lawina rozjebałaby pół cywilizacji.
- Kurwa! Wypierdalaj mi z stąd! W podskokach! IZAYA! TY
SZUJO!- Krzyknąłem widząc jak ten mały gnojek leży sobie obok mnie na łóżku jak
gdyby nigdy nic, czytając wesoło jakąś książkę.
- Trochę ciszej, nie mogę się skupić na książce.
- W dupę ci tą książkę zaraz wsadzę! Tak głęboko, że
chirurdzy cię później nie poskładają!
- A podobno ja jestem sadystą.
- Zginiesz!!
- Miałeś dać sobie dziś spokój.
Wdech….Wydech…. Tylko nie zapierdol go na śmierć, to gnida,
też chce żyć…
- Mogę do chuja pańskiego wiedzieć, co ty tu robisz…?
- Leże.
- Kurwa, widzę! Nawet mnie to interesuje!
- Ooo…
- Pytam się, co robisz w moim domu?
- Pamiętasz jak prosiłem cię w parku o towarzystwo, a ty tak
brzydko mnie olałeś?
Stwierdziłem, że wpadnę, skoro obiecałeś mi chwilowy pokój.
- Niczego Ci nie obiecałem!- Bo nie obiecałem, przecież jemu
to całkowicie się we łbie poprzewracało…
- Powiedziałeś, że nie masz zamiaru mnie dzisiaj bić i
okaleczać.
- Nie ważne. WYCHRZANIAJ MI STĄD!- Blond kosmyki niedbale kleiły
się do mojej czerwonej od nadmiaru furii twarzy.
- Każdy człowiek potrzebuje towarzystwa. Mam potrzeby!
- Idź sobie pogadać z Simonem i nie wkurwiaj mnie bardziej!-
Wazon stojący na półce w oka mgnieniu przybrał postać puzzli, porozwalanych po
podłodze.- Wynocha!
Ciemnowłosy wstał lekko przybity, i zwinnie nim zdążyłem zareagować
oplótł mnie nogami w pasie i zarzucił mi ręce na szyje.
- Nigdzie nie idę!
Gdybym w tamtym momencie nie stał obok szafki, to
najprawdopodobniej skończyłbym, jako pieczątka w podłodze. Izaya… Wpływowy, największy
informator, bezwzględny człowiek, potwór lubiący bawić się czyimś życiem,
okrutna szumowina odziana w nóż i parszywy uśmiech i mój największy wróg…
Właśnie wisi na mnie przytulony skarżąc się na nudę…
Czas umierać…
Spanikowany i zdezorientowany szukałem wzrokiem okna, noża
lub innego gówna, co to by w razie potrzeby mieć, czym bronić.
- Zapytam raz, co ty do jasnej cholery odpierdalasz?!
Wlepił we mnie ciemne tęczówki, ignorując wszechobecną furię
i chęć mordu.
- Widzisz ty coś spod tej grzywki?- Otworzyłem usta w
zdumieniu czując jak lekko odchyla niezdarne blond pasma z mojego czoła.
Skamieniałem na chwilę i to był mój błąd.
Moment później poczułem jak ciepłe wargi stykają się z
moimi, a szczupłe palce delikatnie wsuwają się między blond kosmyki.
Oprawca westchnął wprost w moje usta, powodując odczucie
niebezpiecznego podniecenia.
Stopniowe rozkojarzenie, zmieniło się w szok. Czułem, jak
Izaya ruchem bioder drażni moje kroczę, a jego język niebezpiecznie precyzyjnie
rozchyla moje usta, poruszając się w ich zgłębieniu.
- Skoro spotkało nas już wystarczająco dużo niedorzeczności,
czemu by nie pokusić się o jeszcze jedną?- Cichy głos, skierowany wprost do
mojego ucha i ochoczo łaskotający w szyje, wyżerał powoli wszystkie szare komórki
niczym domestos.
Zaskakująco miły domestos…
- Jesteś twardy…
- Gnido…- Wychrypiałem z zapartym tchem.
Moment później chwyciłem chłopaka, szybkim ruchem kładąc na
łóżku.
- Coś czuje, że tego rano pożałuje.
- Shizuś….Shi-Shizuś…!- Smukłe dłonie bezustannie wbijały się
w moją skórę, a z ust chłopaka wydobywały się pojedyncze jęki… Kurwa żeby to jęki,
chociaż były…
- Krzyczysz jak zbesztana dziewica.- Na podkreślenie tych
słów pchnąłem w niego jeszcze mocniej, czując jak metalowa klatka pod postacią
jego nóg coraz mocniej zaciska się na moich biodrach, przyciągając z całej
siły.
- Jeszcze…- Czerwony Izaya… Nie wierzę, a jednak świnie
latają…
Przyśpieszyłem lekko podgryzając płatek jego ucha.
Z gardła szatyna wydobył się ostateczny jęk, po czym doszedł
wzdychając głośno, tuż pode mną.
Opadłem obok niego, zmęczony i styrany gorzej niż
kiedykolwiek w życiu.
- Najpierw każesz mi biegać, a teraz odstawiasz takie numery,
myślisz, że mam tak dobrą kondycję?- Wychrypiałem ostatkiem sił w miękką
pościel.
- Nie przesadzaj, muszę spodziewać się niezwykłego, po moim ulubionym
człowieku.- Wyszeptał, pieszcząc oddechem moją skórę. Poczułem jak chwilę
później wtula się w moje plecy kładąc na pobudzonym karku delikatny policzek.
-Izaya… ty mała mendo….